wtorek, 6 maja 2014

Nastąpiło lekkie zaniedbanie, a tymczasem w Dyrdymałach...

Bugatti veyron w kolorze delikatnie podwędzanej sardynki zaparkował z fasonem na żwirku przed budynkiem ratusza w Dyrdymałach. Przed wojną, tą pierwszą, był tu pałac hrabiostwa Pąckich, ale po kolejnej przeszedł na własność państwa. Dziś gościł w swoich progach urząd miejski, bibliotekę oraz siedzibę organizacji ekologicznej Zielony Gumiak. Tę ostatnią wyłącznie ze względu na powinowactwo jej przewodniczącego, Pąckiewicza z niegdysiejszym miejscowym hrabiostwem i z obawy władz, że a nuż młodemu, ambitnemu człowiekowi strzeli do łba, domagać się zwrotu majątku, jak mu radziła część rodziny. Tymczasem Marcin Pąckiewicz urzędował w bocznym skrzydle pałacu, a teraz właśnie wybiegł rączo z budynku zapinając guzik marynarki i kłusował w kierunku żwirowego podjazdu. Na widok samochodu nieco zwolnił tempa, ale już drzwiczki się otwierały, już stopa obuta w czarny sztylp stąpnęła stanowczo na żwirze, już za stopą podążała okazała reszta odziana w czarne spodnie, czarną marynarkę rozpiętą i odsłaniającą bogato zdobiony szlachetnymi kamieniami złoty krzyż. Skromna koloratka dopełniała wizerunku. Gość stanął w całej okazałości i pieścił spojrzeniem gmach pałacu, trzeba uczciwie przyznać bardzo starannie utrzymany przez urząd. Młody Pąckiewicz wytarł lekko spoconą dłoń o spodnie i przypadł do pierścienia. - Witaj, stryju! - Daj spokój, młody. Jestem tu incognito. Ale pierścień możesz ucałować – dodał gość łaskawie. - Incognito? Pąckiewicz rzucił niepewne spojrzenie na veyrona, który lśnił niczym wielkie UFO przed urzędem miejskim. Gość zrozumiał. - To prywatny – wyjaśnił. – Chodzi o to, że służbowy został na parafii. - Aha. To zapraszam stryja do biura. - Dawno nie byłem u ciebie. Pięknie tu, no no. – Gość wprawnym okiem szacował wartość budynków i przyległych terenów. – Muszę przyznać, że dbają urzędniki o naszą spuściznę. Pąckiewicz przytaknął nie wdając się w dyskusję. Dreptał wokół gościa chcąc go jak najprędzej wprowadzić do biura, by uniknąć sensacji. Już widział, poruszenie za ratuszowymi firankami. Trudno, pomyślał, i tak nie da się tej wizyty utrzymać w tajemnicy. Pogodzony z faktami od razu uspokoił się wewnętrznie. Całe życie go uczono, że z losem się nie wygra, choć próbować czasem warto. Widać tak miało być. Otworzył pięknie rzeźbione drzwi, obok których widniała elegancka, emaliowana tablica z napisem „Zielony Gumiak” i przepuścił gościa. - Nigdy nie myślałeś o zmianie nazwy, synu? – spytał gość. - Nie, stryju. To kwestia tradycji. Wszak Zielony Gumiak widnieje w herbie Pąckich. - Chyba kalosz! - Z francuskiego „galoche”. To one przywróciły nasz ród do świetności. Gdyby nie fabryka ojca prapraprababki Pąckiej świętej pamięci... szkoda gadać. Ale po wojnie zmieniono herb, żeby było bardziej ludowo, a mniej herbowo. Jest gumiak. Przecież stryj zna tę historię. - Jak zwał, tak zwał. Duchowny ze zrozumieniem skinął głową i przeparadował do kolejnych otwartych na oścież drzwi sekretariatu. Na jego widok stojąca tam prześliczna filigranowa blondynka zakrzyknęła gościnnie: - Bądź pozdrowiony, Ojcze Wszechmocny! - A tej co? – spytał gość odwracając się do bratanka. – Głupia jakaś czy ateistka? - Ojcze Geologu? – poprawiła się niepewnym tonem sekretarka, a jej usteczka wygięły się w podkówkę. - Zrób nam kawę, proszę – Pąckiewicz próbował ratować sytuację. - I podaj no, dziecko, koniaczek. Znużonym podróżą – rzucił łaskawie gość wparowując do gabinetu przewodniczącego. – Noooo – stwierdził z satysfakcją moszcząc się w skórzanym fotelu za biurkiem – ładnie tu. Obejrzał wszystkie przedmioty stojące na biurku, kilka poprzestawiał i rzucił życzliwszym okiem na krewnego. - Dobrze młody. Nie będę tu siedział wieki całe, bo mnie interesy gonią. Wiesz, że nie mam czasu na duperele, muszę moich owieczek doglądać, żeby mi się nie zbiesiły. Mów! Jak się sprawy mają? Taka okazja trafia się raz na sto lat! Nie możemy jej przepuścić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz