środa, 14 maja 2014

Ojca Pąckiewicza objazdu po Dyrdymałach ciąg dalszy

- Proboszczu! Księże proboszczu! Jurna Anka przeskakiwała przez kałuże i groby przedzierając się do skarpy, na której stał proboszcz Mątwicki. Proboszcz oderwał zatroskane spojrzenie od rzeki i ekipy sprzątającej, i spojrzał na rozemocjonowaną gospodynię. Na szczęście nie było powodu do paniki. Akcja przebiegała szybko i sprawnie, więc skąd ten niepokój? Anka zatrzymała się przed proboszczem łapiąc oddech. - Coś jedzie do nas i świeci jak cholera! Rydwan jakiś piekielny albo co. - Oj, Anka, Anka. Pilnuj języka – strofował ją dobrotliwie. - Niech się ksiądz sam przekona! – Anka wskazywała ręką w stronę drogi, skąd faktycznie coś połyskiwało jaskrawymi promieniami spomiędzy drzew. Proboszcz podrapał się po policzku i ruszył w stronę kościoła. Mało miał kłopotów, teraz jeszcze jakieś nie wiadomo co. Rzucił okiem w prawo, gdzie zza przechylonego krzyża na mocno zniszczonym grobie wyglądała Monika. Strzyga patrzyła zmrużonymi złośliwie oczkami to na leśną drogę, to na proboszcza. - A kysz – syknął Mątwicki bez większego przekonania. - Że co? – dopytywała się Jurna Anka. - Nic, nic, nie zwracaj uwagi – proboszcz podkasał sutannę i stąpał ostrożne po błocie. – Za co mnie to spotyka? – biadolił pod nosem idąc po śladach Anki. Jurna Anka tak naprawdę nazywała się Anna Jurna i była księżą gospodynią od czterech lat. Silna, zrównoważona, opiekuńcza, nie cackała się ani z losem ani z księdzem, ani tym bardziej z wikarym Pawlakiem, z którym sam Mątwicki nie zawsze sobie radził. Trzymała silną ręką całe gospodarstwo i nie straszne jej były żadne wyzwania. Potrafiła też skutecznie odstraszyć bardziej natrętnych parafian, za co proboszcz był jej w głębi duszy niezwykle wdzięczny. Nauczony doświadczeniem ufał Ance i nie podważał jej opinii. Zawsze się okazywało, że jej trzeźwy osąd sytuacji i szybkie decyzje były słuszne. Dlatego i tym razem podążał za Anką, bo skoro postanowiła, że tak trzeba, widać coś było na rzeczy. Gdy wyszli oboje na leśną drogę prowadzącą do kościoła i niewielkiej plebanii, od strony miasta nadjeżdżał powoli dziwny – jak się proboszczowi zdawało – samochód, połyskujący w promieniach słońca. Całe szczęście, że przestało wreszcie padać. Pogoda dawała nadzieję, na uniknięcie nowych kataklizmów i doprowadzenie cmentarza do ładu. Nie do pomyślenia, żeby się nieboszczycy poniewierali po okolicy. W dodatku te łazęgi pozbawione grobów powyłaziły na światło dzienne. Z wyjątkiem różnego wampirzego tałatajstwa, które się teraz kryło po zamkniętych grobowcach i pewnie pełzało w kościelnej krypcie szukając schronienia przed światłem słonecznym. Proboszcz nie był w stanie zrozumieć, dlaczego potępieńcy szwendali się bezkarnie po kościele i żaden piorun w nich nie strzelał. Z tego, co czytał na ten temat, święte miejsce było dla nich niedostępne. Niestety miejscowe upiory zdawały się o tym nie wiedzieć. Woda święcona również nie robiła na nich wrażenia, choć wikary na polecenie proboszcza używał jej całkiem obficie. Sam proboszcz raz osobiście pokropił jednego dziwaka i chyba z powodzeniem, bo zdawało mu się, że dziwak znikł. Ale może mu się tylko zdawało? Może woda była przeterminowana? Proboszcz westchnął. Najwyraźniej upiory się go nie bały. W dodatku pokazywały mu się najbezczelniej w świecie. Ciekawe, dlaczego je widział? Może to była jakaś próba? W każdym razie postanowił, że za nic w świecie nie przyzna się Ance. Podejrzewał, że jego gospodyni doskonale wie o plączących się upiorach, ale udaje, że nic się nie dzieje, więc on tym bardziej się nie przyzna. Jak by to wyglądało, gdyby się rozeszło, że proboszcz ma u siebie na plebanii dusze wyklęte i nic nie potrafi z tym zrobić! Proboszcz Mątwicki stanął na niewielkim placu, gdzie kończyła się droga i patrzył na podjeżdżające auto. Gdy pojazd się zatrzymał, drzwi się otworzyły i wysiadł sławny na całe województwo, a może i dalej, ojciec Pąckiewicz we własnej osobie. Proboszcz starał się nie okazywać niechęci. Znał Pąckiewicza od wielu, wielu lat. Wychowali się razem w Dyrdymałach, ganiali po okolicznych lasach, łąkach i skałkach. Nawet razem trafili do seminarium duchownego, ale potem ich drogi się rozeszły. Pąckiewicza bardziej interesował biznes niż sprawy boskie, w czym nie byłoby nic złego, gdyby nie jego pazerność oraz wyjątkowe zakłamanie, które raziły prostodusznego proboszcza. Złość i zazdrość były jednak niechrześcijańskie, więc przywitał gościa z otwartymi ramionami udając, że nie widzi pierścienia, który Pąckiewicz wyciągał do niego trochę bez sensu i na pewno z przyzwyczajenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz